„na chwilę zostawmy w tyle rozczarowań gniew”
Styczeń był
chyba najgorszym miesiącem mojego życia. Nigdy nie wierzyłam w przesądy, jednak
tym razem chyba coś było na rzeczy, bowiem ten dwa tysiące trzynasty rok nie
zapowiadał się dla mnie dobrze. Może jednak trzynastki są pechowe? Momentami naprawdę
wolałam, aby przepowiednie Majów się sprawdziły i wszystko rozwaliło się w
drobny mak podczas minionych świąt Bożego Narodzenia. Wtedy nie nastałby ten
feralny styczeń, a ja zginęłabym jako zdrowa osoba i nie musiałabym przez to
wszystko przechodzić. Tak się jednak nie stało, a ja powinnam była się nauczyć żyć
w innej, zupełnie nowej dla mnie rzeczywistości. Niestety, nie mogłam sobie z nią
poradzić. Ba, wręcz nie chciałam tego robić! To wszystko zwyczajnie mnie
przerosło. Po raz pierwszy bezradność wzięła nade mną górę, a ja nie miałam w
sobie nawet odrobiny woli walki. Nie miałam siły, by znowu zagryzać zęby i
udowadniać wszystkim, że naprawdę jestem coś warta, skoro do tej pory wciąż coś
pozbawiało mnie złudzeń i boleśnie sprowadzało na ziemię. A nawet jeślibym
znalazła w sobie jakąś motywację do działania, to i tak nic by z tego nie
wyszło, bowiem nie miałam pomysłu na swoje dalsze życie. Czułam się jak zbędny worek
piasku, obciążający balon, który trzeba wyrzucić z pokładu, by ten znów się
mógł wzbić w powietrze. Czułam się, jakby ktoś zadał mi decydujący cios, a ja
nie mogłam się podnieść po tym nokaucie. Ba, wręcz nie chciałam kolejny raz
stawać w szranki z przeciwnikiem, jakbym już z góry wiedziała, że i tak to nic
nie da, że i tak przegram. Wolałam więc się poddać i zejść z ringu, oddając
przeciwnikowi zwycięstwo przez K.O. To wszystko było ponad moje siły. W moim
dotychczasowym życiu ciągle podnosiłam się po upadkach, że aż nadszedł tego
kres. Wypaliłam się. Wolałam zamknąć się w czterech ścianach mojego pokoju,
który wygospodarowała dla mnie mama w jej nowym domu i całe dnie bezsensu wgapiać
się w ciemność. Nawet nie miałam siły, by się nad sobą użalać, po prostu stałam
się na wszystko obojętna. Nikt mnie nie poznawał, bo przecież nigdy taka nie
byłam. Zawsze, gdy ktoś mówił, że czegoś nie zrobię, zagryzałam zęby i robiłam
wszystko, aby udowodnić mu, że się myli, choćby i nawet po drodze miało mi rękę
urwać. Ta sytuacja jednak pokazała, że nawet najbardziej zaciętą osobę można kiedyś
zniszczyć… Mnie zniszczono. Nikomu nie pozwalałam na odwiedziny, choć wiedziałam
doskonale, że wielu chciało do mnie przyjechać i to nie raz. Matka jednak za
każdym razem im to odradzała, bowiem przyjechaliby na marne – i tak bym ich nie
wpuściła. Dzwonili więc do mnie po kilka razy dziennie, ale nie chciałam z nimi
gadać. Z nikim nie chciałam mieć do czynienia, musieli więc zadowolić się relacją
z ust mojej rodzicielki. Każdego dnia jednak była ona taka sama, bowiem tak
upragniona przez wszystkich poprawa nie nadchodziła. Moja chęć do życia gdzieś uleciała
i nie miała zamiaru wrócić, a ja nawet jej nie szukałam. Matka próbowała
wszystkiego, abym w jakikolwiek sposób zareagowała na aktualną sytuację, choćby
i krzykiem. Jej groźby, prośby, wymuszanie na mnie poczucia winy, próby
zmotywowania mnie do działania, czy nawet płacz – nic nie działało. Stałam się
obojętna na wszystko, co było wokół mnie. Liczyło się tylko to, że już do
niczego się nie nadaję i że jestem teraz dla wszystkich ciężarem.
Teraz nie jestem
dumna z tego, jaka się wtedy stałam. Wiem dobrze, że błędem było okazanie
słabości. To nie powinno mieć miejsca. Życie bowiem to ciągła walka i nie można
się poddawać. Nigdy. I pod żadnym pozorem.
W lutym jednak
nastąpił przełom. Sama nie wiem, co się stało, że postanowiłam wyściubić nos z
pokoju, w którym do tej pory spędzałam całe dnie. Nie wiem nawet, jaki to był
dzień tygodnia albo którego wtedy mieliśmy, bo przez moje ostatnie zachowanie
zgubiłam rachubę czasu… Wiem tylko, że wtedy po raz pierwszy, odkąd
przyjechałam do Warszawy, zostałam sama w domu. Do tej pory albo to matka
siedziała ze mną, albo Zośka, albo koleżanka mamy, albo psycholog (wciąż nie
wiem, po co on w ogóle do nas przychodził, skoro i tak nie zamieniłam z nim ani
słowa… zresztą to nieistotne). Ta czwórka pilnowała mnie jak oka w głowie. Wiedziałam,
że przez moje zobojętnienie na cały świat zaczęli się obawiać, iż sobie coś
zrobię, gdy tylko spuszczą mnie z oka. Oczywiście, stwarzali pozory, że tak nie
jest, jednak domyśliłam się, o co naprawdę się im rozchodzi. I jakoś specjalnie
się temu nie dziwiłam, bo pewnie sama na ich miejscu bym o czymś takim
pomyślała. Nie powiem też, że nie miałam myśli samobójczych, bo bym skłamała.
Co jakiś czas przechodziło mi coś takiego po głowie, jednak widocznie z moją
psychiką nie było jeszcze aż tak źle, aby targnięcie się na własne życie uznać
za najlepsze wyjście z tej sytuacji. Poza tym nie potrafiłabym zadać takiego
ciosu moim bliskim, gdy widziałam jak się starają. Nie byłam aż tak okrutna…
Wracając jednak do tego pamiętnego dnia, jak już wspomniałam, miałam być wtedy sama
w domu przez góra dwie godziny, aż Zośka nie wróci ze szkoły. Pewnie leżałabym
jak kłoda w łóżku i wgapiała się w sufit, jak to do tej pory robiłam, gdyby nie
zachciało mi się przespacerować po mieszkaniu. Do tej pory chodziłam tylko do
łazienki i z powrotem (czyli od jednych drzwi na piętrze do drugich drzwi na
piętrze) i to z wielkim bólem serca, a teraz tak nagle postanowiłam poznać
resztę domu. Sama nie wiem, skąd taki pomysł wpadł mi do głowy i dlaczego tak
nagle uroiła mi się ta myśl, po prostu zachciało mi się i już. Wtedy to po raz
pierwszy od miesiąca uaktywniła się dawna Antonina, która gdy tylko sobie coś
postanowi, nie spocznie, póki tego nie dokona, nie bacząc na konsekwencje. I dlatego
czym prędzej wygramoliłam się z łóżka, gdzie do tej pory zalegałam i powoli,
trzymając się ściany, wyszłam na korytarz, by po chwili zacząć schodzić po
schodach. Dobrze, że do tamtego dnia zdążyli mi już ściągnąć gips z ręki, bo
gdybym wciąż go miała, na pewno nie obyłoby się bez spektakularnego upadku,
zakończonego zapewne kolejnym złamaniem… W sumie to nie wiem, ile czasu mi zajęło,
zanim te przeklęte schody się skończyły, ale kiedy dosięgnęłam parteru, odetchnęłam
z nieopisaną ulgą. Byłam dumna z siebie, że mi się udało, że tego dokonałam i
to bez niczyjej pomocy. Po chwili jednak znowu zostałam brutalnie sprowadzona
na ziemię, bowiem uświadomiłam sobie, że nie znam tych pomieszczeń. Jako
widząca osoba nigdy tutaj nie byłam, jako niewidząca tym bardziej. Wpadłam w
panikę, bo nie miałam zielonego pojęcia, gdzie mam teraz iść, co jest przede
mną i jak mam zrobić następny krok. Nie znałam rozmieszczenia ścian,
pomieszczeń, ich umeblowania… I gdy tylko uświadomiłam sobie, że bez pomocy
innych nie jestem w stanie zrobić następnego kroku, usiadłam na podłodze i się
rozpłakałam jak mała, zagubiona dziewczynka. Bo tak się właśnie czułam. Ciemność
napierała na mnie z każdej strony, a ja nie wiedziałam, co mam teraz zrobić.
Nie mogłam wrócić, skoro pokonałam już połowę drogi, a nie mogłam iść dalej
przez przeszkody, których nie znałam. Jedynym wyjściem, który dostrzegłam w
tamtym momencie, był płacz z bezradności nad własnym kalectwem, który po jakimś
czasie zmienił się w złość na cały świat, na los i na samą siebie – że się
poddałam i przestałam walczyć. Było mi wstyd za swoje zachowanie, bo przecież
Antonina Czarnecka tak nie postępuje!
Moje załamanie w
tamtym momencie miało też i pozytywny skutek, bo w końcu wyrzuciłam z siebie te
emocje, które nagromadziły się w środku w ciągu ostatniego miesiąca bycia
„kamiennym posągiem”. Momentalnie wszystko ze mnie zeszło. Zwyczajnie mi
ulżyło, jakby ze łzami wypływał ze mnie cały żal, gorycz, smutek, poczucie
niesprawiedliwości i strach. W takim stanie zastała mnie Zośka. Z początku była
zdziwiona, że siedzę na zimnych panelach pod schodami w krótkich spodenkach od
piżamy, jednocześnie mówiąc do siebie i płacząc (choć później okazało się, że
jej szok nie wynikał z tego, gdzie byłam, bo moja mała siostrzyczka była
przekonana, że w końcu nie wytrzymam i zacznę na nowo żyć, a dlatego, że nigdy
wcześniej nie widziała moich łez…). Po chwili jednak Zośka usiadła obok mnie i
zaczęła mnie uspokajać. Nie pamiętam, jak to zrobiła, ale jakoś jej się to
udało. A później oprowadziła mnie po mieszkaniu, z niezwykłą cierpliwością pokazała
mi wszystko, co chciałam wiedzieć, pomogła wrócić na górę, do siebie, gdzie
mogłam się ubrać, uczesała mnie w jej zdaniem szałową fryzurę, na której widok
wszystkim zbieleją oczy, by ostatecznie usiąść ze mną na dole w salonie i
streszczając mi ostatni miesiąc, kiedy to… kiedy to praktycznie nie istniałam.
Matka ten dzień określa jako cud, za który trzeba dziękować Bogu (nie wiem, od
kiedy ona się taka wierząca zrobiła). Bo kiedy tylko weszła do mieszkania,
prawie zemdlała z wrażenia, widząc mnie na dole, w salonie, jak z tak dawno nie
widzianym na mojej twarzy uśmiechem, rozmawiam z Zośką, będąc ubraną w coś
innego niż piżama i uczesaną po raz pierwszy od miesiąca.
Od tamtego
momentu wzięłam się za siebie. Po tygodniu potrafiłam już sama poruszać się po
całym domu. Poznałam dobrze, gdzie co stoi, gdzie co leży i na co powinnam
uważać, gdy się przemieszczam. Co prawda wciąż zdarzało się, że się o coś
potykałam i nabijałam sobie kolejnego siniaka, ale przytrafiało mi się to
zdecydowanie rzadziej niż do tej pory. Potrafiłam już bez pomocy i zachęty
innych doprowadzić się do ładu. Po dwóch tygodniach zaczęłam nawet sama gotować
obiady, choć moją mamę przerażała wizja niewidomej osoby z nożem w ręku,
stojącej nad palnikiem. Zaufała mi jednak, gdy po pierwszych trzech dniach
moich kuchennych eksperymentów nie spaliłam domu ani się nie skaleczyłam. Do
tego powoli zaczęłam też odbierać telefony, których do tej pory unikałam jak
ognia. Wciąż nie chciałam się z nikim widzieć oprócz matki i Zośki, no i pani
Grażynki, koleżanki mamy, która co jakiś czas do nas przychodziła, ale z każdym
kolejnym dniem ucinałam sobie coraz dłuższe pogawędki z chłopakami, którzy
starali się jak mogli. Wszyscy, nie tylko Michał i Simon, choć ci zdecydowanie kontaktowali
się ze mną najczęściej. I Błażej, ta, ten przechodził samego siebie. Naprawdę czułam
ich troskę o mnie na odległość. Wiedziałam, że wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy
tylko doszła do nich informacja, że powoli staję na nogi. Do mnie też powoli
zaczynało docierać, że ich zainteresowanie moją osobą to nie litość, o co ich
do tej pory posądzałam, a prawdziwa więź, która mnie z nimi łączy. Bo przecież
gdyby któregoś z nich coś takiego spotkało (czego im nie życzę!), ja też
zrobiłabym wszystko, aby mu jakoś pomóc i to nie dlatego, że bym mu współczuła,
a dlatego, że jest moim przyjacielem. I nimi wszystkimi kierowały właśnie takie
pobudki, a ja niepotrzebnie dorabiałam im teorie spiskowe. Dlatego postanowiłam
zaprosić ich do siebie po sezonie i przeprosić za wszystko, co do tej pory
wyprawiałam. Najpierw jednak musiałam się usamodzielnić na tyle, na ile to w
moim aktualnym stanie było możliwe, by z dumą móc im pokazać, jaki postęp
poczyniłam i że już nie muszą się o mnie zamartwiać.
Na pierwszy
ogień poszło samodzielne poruszanie się po ulicach. Umiałam już coraz więcej,
ale wszystko to ograniczało się do przebywania w czterech ścianach. Czułam się
trochę jak w zamknięciu, choć wiedziałam, że na razie tak musi być. I dlatego
chyba nigdy nie zapomnę dnia, kiedy wyszłam na mój pierwszy prawdziwy spacer po
wypadku. Mama bała się go jak cholera, ale zgodnie z Zośką stwierdziła, że nie
mogę wciąż siedzieć w czterech ścianach, jeśli chcę naprawdę nauczyć się żyć. I
gdy tylko nadeszła wiosna w ich asyście po raz pierwszy przekroczyłam próg,
który od kilku tygodni oddzielał mnie od świata. Gdy tylko poczułam na swojej
skórze wiatr i słońce wzruszenie ścisnęło mnie za gardło do tego stopnia, że
nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Uświadomiłam sobie wtedy, że naprawdę wracam
do życia. Powoli, lecz stanowczo. Niby małymi kroczkami, ale po jakimś czasie
stawały się one niemal stumilowe. Nauczyłam się już żyć w ciemności, nauczyłam
się chodzić z białą laską, nauczyłam się nie potykać o byle co, nauczyłam się
radzić sobie sama z coraz to trudniejszymi zadaniami, które czekały na mnie w
codzienności, a nawet powoli przekonywałam się do operacji, o których wciąż
ktoś mi wspominał. Niby mimochodem, ale wciąż suszyli mi o to głową. A ja
mimowolnie z każdą kolejną ich wzmianką na ten temat przekonywałam się, że może
jednak warto zaryzykować. Do tego chyba też powoli odbudowywałam moją relację z
matką. Przestałam już mieć do niej pretensje o wszystko, przestałam na nią warczeć
o byle co, przestała mi przeszkadzać, a nawet stała się potrzebna jak prawdziwa
rodzicielka swojej córce. Naprawdę, z każdym kolejnym krokiem, jaki
podejmowałam, czułam się coraz pewniejsza w swoich poczynaniach.
I chyba to mnie
zgubiło. W marcu przyszedł kryzys, który mógł zniszczyć wszystko, co do tej
pory zrobiłam. Poczułam się zbyt pewnie i postanowiłam zrobić coś, czego do tej
pory nie zrobiłam – sama udać się na spacer i to bez wiedzy domowników.
Wydawało mi się, że znam już dobrze okoliczny park, by sobie poradzić bez
niczyjej pomocy. Nikogo nie było w domu, do czego zdążyłam się już
przyzwyczaić, bowiem matka przestała się już bać, że coś sobie zrobię, gdy
zostanę sama i przestała mnie pilnować. A mi właśnie wtedy zachciało się wyjść
z czterech ścian… Ubrałam się czym prędzej i upewniając się, że nie zostawiłam
jakiegoś garnka na gazie, czy czegoś podobnego, co mogłoby przynieść negatywne
skutki, wyszłam z domu, zamykając za sobą drzwi. Wydawało mi się, że sobie
poradzę z palcem w nosie, jednak świat okazał się być bardziej brutalny niż się
tego spodziewałam i nie akceptował takich osób jak ja. Nie uszłam zbyt daleko
od domu, gdy moja pewność siebie legła w gruzach. Kiedy kolejny raz ktoś mnie
trącił, nie omieszkując mruknąć pod nosem coś o „ślepotach, które nie umieją
łazić”, kiedy kolejny raz ktoś zatrąbił, gdy przechodziłam przez jezdnię, czy
gdy niemal wpadłam do otwartej studzienki kanalizacyjnej, której robotnicy nie
zabezpieczyli, bo przecież wszyscy zauważą tą dziurę w chodniku, miałam ochotę
znowu zamknąć się w swoim pokoju i stamtąd nie wychodzić. Nie nadawałam się do
normalnego życia, ojciec miał rację. Dlaczego w ogóle pomyślałam, że to się
może udać? Przecież byłam wybrakowanym osobnikiem, który nie ma prawa normalnie
żyć!
Nie pamiętam
nawet, jak wróciłam do domu, bowiem przestałam zwracać uwagę na szczegóły. Wiem
tylko, że kilka razy zbłądziłam, ale ostatecznie udało mi się trafić do
miejsca, które jeszcze nie tak dawno chciałam jak najszybciej opuścić, a które
teraz okazało się jedynym, w jakim mogę jako-tako żyć. Gdy tylko przekroczyłam
próg miejsca, w którym do tej pory czułam się bezpiecznie, czekał na mnie
zmartwiony komitet powitalny, nie wiedzący, gdzie jestem. Nie miałam jednak
ochoty słuchać kazania matki na temat mojej nieodpowiedzialności i zmartwień,
których jej przysporzyłam swoim nieoczekiwanym wyjściem, tylko zwyczajnie
weszłam na górę i zamknęłam się w swoim pokoju. W taki sposób definitywnie skończyłam
swoją samodzielność.
A przynajmniej
tak mi się wtedy wydawało…
Niesamowitym
uczuciem było znów usiąść na trybunach hali w Jastrzębiu-Zdroju. Nie potrafiłam
opisać słowami tego, co działo się we mnie, gdy w towarzystwie Zośki i matki
przekroczyłam próg hali, która była siedzibą mojego klubu. Tak, Jastrzębski
Węgiel przez ostatnie dwa sezony stał się dla mnie tym, czym jest dla tych
wszystkich kibiców, którzy regularnie przychodzą tutaj na ich mecze i wspierają
chłopaków niezależnie od wszystkiego. Z niesamowitą pewnością mogłam
stwierdzić, że żaden inny klub nie będzie dla mnie znaczył tyle, co ten, choćby
nie wiem, co się takiego wydarzyło w przyszłości. W końcu jej nie da się
przewidzieć… Mój czteromiesięczny rozbrat z meczami Jastrzębskiego Węgla,
oglądanymi na żywo z trybun, dał mi naprawdę nieźle w kość. Stęskniłam się za
tym wszystkim, po prostu. Chyba dopiero po rozbrzmieniu pierwszego gwizdka,
rozpoczynającego czwarte spotkanie o brązowy medal PlusLigi w sezonie 2012/13
pomiędzy Jastrzębskim Węglem a Delectą Bydgoszcz, uświadomiłam sobie, jak
bardzo mi tego brakowało. Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że tak
bardzo zwiążę się z siatkówką, ba, z jakimkolwiek sportem, wyśmiałabym go. Poznanie
Błażeja zmieniło jednak całe moje życie. Dzięki niemu przekonałam się nie tylko
do gier zespołowych, dzięki niemu również nie zeszłam na złą drogę w najgorszym
momencie mojego życia i – co najważniejsze – to dzięki niemu mam najlepszych
przyjaciół na świecie. I to właśnie dla nich tutaj przyjechałam. Matka, gdy
tylko usłyszała o moich planach, próbowała wybić mi ten pomysł z głowy, ale nie
miała siły przebicia i doskonale o tym wiedziała. Pewnie dlatego tak szybko
skapitulowała i nawet zgodziła się jechać ze mną przez pół Polski, wiedząc, że
jak sobie coś postanowię, to choćby nie wiem co i tak postawię na swoim. Wolała
więc trzymać rękę na pulsie, a nie puszczać mnie w samotną podróż. A ja nie
mogłabym przepuścić najprawdopodobniej ostatniego spotkania Jastrzębian w tym
sezonie (w rywalizacji do trzech zwycięstw aktualnie prowadzili z Delectą 2:1).
Chciałam im osobiście pogratulować medalu, który mam nadzieję dzisiaj wywalczą
oraz podziękować za wsparcie, jakie mi okazali w ostatnim czasie. To oni
sprawili, że wciąż stałam w pionie, a nie wróciłam z podkulonym ogonem pod
kołdrę, gdzie do tej pory było mi tak dobrze. Dlatego właśnie tak bardzo
chciałam ich wszystkich wyściskać, zwłaszcza, że najprawdopodobniej w następnym
sezonie już się w tym składzie nie spotkamy… A ja poprzez pracę w Jastrzębskim
Węglu, krótką, bo krótką, ale jednak jakąś, zżyłam się z tym zespołem jak nigdy
dotąd i nie wyobrażałam sobie, że po wakacjach w pomarańczowych barwach będzie
grał ktoś inny, mimo że taka właśnie jest kolej rzeczy w sporcie…
Na razie jednak
emocjonowałam się tym, co aktualnie działo się na boisku. I mimo że nie
widziałam, chłonęłam atmosferę tego spotkania całą sobą. Dzięki relacji Zośki
wiedziałam dobrze, co się dzieje na parkiecie (moja siostra niemal do perfekcji
opanowała przekazywanie mi informacji w taki sposób, abym umiała sobie daną
sytuację odtworzyć przed oczami), choć w niektórych momentach jej słowa
okazywały się być zbędne – pewne odgłosy, docierające do moich uszu, były tak
specyficzne, że doskonale wiedziałam, co się aktualnie dzieje na dole, tak,
jakbym to widziała. Potrafiłam wyobrazić sobie zagrania chłopaków, czy ich eksplozję
radości po zdobytym punkcie, bowiem do czasu wypadku nie raz byłam tego
świadkiem, dzięki czemu te momenty dobrze utkwiły mi w pamięci. Najgorsze dla
mnie jednak było wyobrażenie sobie ich radości po ostatnim punkcie. Gwar, jaki
wtedy wytworzył się w hali, doskonale docierał do moich uszu, jednak nie
potrafiłam przywołać obrazu odpowiedniego do danej sytuacji, gdyż nigdy nie
byłam świadkiem zdobycia przez nich medalu. Mimo to szczęście przepełniało mną
do głębi, gdy tylko usłyszałam kończący spotkanie gwizdek, gdy chłopaki
wchodzili na podium, są tam z medalami na szyjach, oblewają się szampanem, a na
nich spada confetti. Od czasu utraty wzroku wszystko przeżywałam na swój
sposób, inaczej niż osoby widzące, jednak mimo to było to dla mnie wielkie wydarzenie.
Medal, do którego gdzieś tam po drodze dołożyłam jakąś cegiełkę. Medal, który
zwieńcza cały trud, jaki wszyscy w klubie musieli wykonać przez minione
miesiące. Medal, czyli to, co każdy sportowiec i kibic chciał mieć dla siebie i
dla swojego klubu. Coś pięknego.
- Tośka, czy ty
mnie w ogóle słuchasz? – z tego wszystkiego aż przestałam kontaktować z
rzeczywistością.
Tak już było, że
gdy skupiłam się na jednym bodźcu, wszystkie inne odchodziły na dalszy plan i
nie docierały do mojej świadomości. Niektórzy jednak wciąż nie umieli się do
tego przyzwyczaić…
- Oczywiście, że
nie. W takiej chwili nie jestem w stanie logicznie myśleć, a co dopiero słuchać
– odpowiedziałam zgodnie z prawdą, uśmiechając się szeroko. – A o co pytałaś?
- O to, czy
jesteś pewna tego, co chcesz zrobić?
- Ależ
oczywiście, mamo. Nigdy nie byłam pewniejsza – odpowiedziałam.
Od żony Damiana
Wojtaszka wiedziałam, w którym klubie chłopcy będą świętować dzisiejsze
zwycięstwo. Miałam jednak trochę czasu, by się do tego spotkania przygotować,
bowiem znając chłopaków, to szybko z hali nie wyjdą. I nie chodziło tu tylko o
psychikę, ale również o mój wygląd. Zośka bowiem uparła się, aby zrobić mnie na
bóstwo. Ja sama nie miałam do tego głowy, poza tym moje samodzielne próby
umalowania się zawsze kończyły się krzykiem bądź śmiechem osób, które mnie po
takich zabiegach widziały. Dlatego zaraz po wręczeniu medali wyszłyśmy z hali i
przyjechałyśmy do mieszkania, w którym spędziłam niemal ostatnie dwa lata i nad
którym teraz trzymał pieczę Michał. Mama od razu po przekroczeniu progu
stwierdziła, że nic się tu nie zmieniło i miała rację. Idąc na pamięć przez tak
dobrze znane mi pomieszczenia mogłam stwierdzić, że wszystko jest po staremu –
dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy stąd wyjeżdżałam. Usiadłam na kanapie w
salonie i spojrzałam w miejsce, gdzie powinno być okno, z którego wychodził
widok na pobliski supermarket, przed którym nieraz działy się naprawdę ciekawe
rzeczy – dopiero wtedy poczułam, że jestem w domu. W Warszawie było mi dobrze i
nie żałuję, że przyjęłam propozycję mamy, która dała mi czas na ponowne
ułożenie sobie mojego już dość pokomplikowanego życia, jednak nigdy nie czułam
się tam tak jak tu. Choćby nie wiadomo, jak matka i Zośka się dwoiły i troiły,
nic nie zmieni tego, że moje miejsce jest tu, na południu Polski, w pobliżu gór
i mojego siatkarskiego klubu, gdzie czuję się najlepiej. To tu nauczyłam się naprawdę
samodzielnie żyć i kochać, to stąd miałam najlepsze wspomnienia i to tu
chciałam spędzić kolejne lata. Ale to ostatnie nie zależało tylko ode mnie…
Byłam gotowa,
gdy dostałam informację, że chłopaki właśnie przenieśli się z Jastrzębia-Zdroju
do Katowic. Kolejne kilkadziesiąt minut spędziłam więc w samochodzie w
towarzystwie panikującej matki (do czego zdążyłam się już przyzwyczaić, bowiem
odkąd przestałam widzieć, jej nadopiekuńczość towarzyszyła mi na każdym kroku,
jakby teraz chciała mi wynagrodzić te lata, podczas których się mną nie
interesowała), że w moim aktualnym stanie nie poradzę sobie sama na imprezie.
Na nic się zdały moje zapewnienia, że świat nie jest już dla mnie tak wielką
tajemnicą, jak cztery miesiące temu i że przecież sama tam nie będę, ona i tak
nie potrafiła zrozumieć motywów mojego postępowania. A ja po prostu miałam kilka
niecierpiących zwłoki spraw, których załatwienie już i tak zbyt długo
odwlekałam w czasie… Dlatego też nie kłóciłam się z nią, tylko zapewniłam
solennie, że jakby coś się działo, to będę po nią dzwonić, po czym odesłałam ją
i Zośkę do domu. Ta ostatnia życzyła mi jeszcze na odchodne powodzenia, które z
pewnością mi się przyda…
Matka nie
zdążyła nawet dobrze odjechać, gdy ktoś rzucił się mi na szyję z piskiem i
zaczął mnie ściskać na środku chodnika.
- Tośka, naprawdę
jesteś! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!
- A co,
myślałaś, że cię robię w balona z tą niespodzianką? – zapytałam ze śmiechem,
gdy uświadomiłam sobie, skąd znam ten głos. – Chłopcy nic nie wiedzą? –
upewniłam się, kiedy po kilku chwilach na przywitanie ruszyłyśmy przed siebie.
- Nie, nie
puściłam pary z ust – zapewniła mnie żona Wojtaszka. – Myślą, że poszłam
upudrować nos.
- No to się nieźle
zdziwią – zaśmiałam się. – Szkoda tylko, że nie będę mogła zobaczyć ich min… –
mruknęłam do siebie pod nosem.
Nie miałam
jednak czasu na użalanie się nad sobą, bowiem chwilę później w jej towarzystwie
przekroczyłam próg klubu, w którym to niejednokrotnie bywałam z chłopakami w
czasach studiów. Dzięki temu znałam to miejsce naprawdę dobrze, jednak bez jej
pomocy nie trafiłabym do odpowiedniej loży, którą chłopcy zajęli tego wieczoru.
I to właśnie dlatego wtajemniczyłam ją w moje plany, bo wiedziałam, że nie
puści pary z ust i nie uprzedzi chłopaków o moim przyjeździe. W końcu znałyśmy
się jeszcze z czasów gry Damiana i Michała w Politechnice Warszawskiej, wiedziałam
więc, na co ją stać i czego się mogę po niej spodziewać.
I nie pomyliłam
się co do niej. Byłyśmy może na ostatniej prostej, kiedy któryś z chłopaków
mnie zauważył i… i go wmurowało w ziemię, jak zdążyła mi szepnąć na ucho
Wojtaszkowa. A gdy już chłopcy ocknęli się z szoku, nie chcieli wypuścić mnie
ze swoich ramion. Przez kolejne minuty byłam ściskana tak mocno, że jeszcze
trochę, a by mnie połamali. Ale jakoś niespecjalnie mi to przeszkadzało,
ponieważ sama, gdybym tylko miała w sobie tyle siły co oni, ściskałabym ich
równie mocno, próbując im tym gestem przekazać, jak bardzo się za nimi
stęskniłam.
- Tośka, to
naprawdę ty? – spytał Russel, jakby ducha zobaczył.
- Tak, to
naprawdę ja – zaśmiałam się, kolejny raz zapewniając ich, że to nie sen, a ja
nie jestem zjawą, którą zobaczyli po wypiciu alkoholu (choć w tamtym momencie
jeszcze zbyt wiele procentów w siebie nie wlali). – Przyjechałam specjalnie,
żeby zobaczyć jak was dekorują. Choć w moim stanie to raczej usłyszeć… –
poprawiłam się po chwili. Wciąż nie przyzwyczaiłam się, że moje wzmianki o
spoglądaniu na cokolwiek, wywołują u innych nietypowe reakcje. – Nieważne –
ostatecznie machnęłam na to ręką. – Nawet nie wiecie, jak jestem z was dumna,
chłopaki! – krzyknęłam.
- A ty nawet nie
wiesz, jak my się cieszymy, że tu jesteś – zapewnił mnie Rob, sadzając obok
siebie w loży. – Prawda, chłopaki? – zapytał dla upewnienia, choć to nie było
konieczne, bowiem zdążyłam już poczuć na własnej skórze ich radość.
Mimo to po
chwili usłyszałam chóralne zapewnienia, że Holender ma rację.
- Ja też się
cieszę, że mogę być tu z wami. Brakowało mi was, moi wariaci – zaśmiałam się i
gdybym tylko mogła, to każdego poczochrałabym w tym momencie po włosach. – I
dziękuję wam za wszystko, co zrobiliście dla mnie w ostatnim czasie. Bez was by
mnie tu nie było… – dodałam już o wiele poważniej.
- Weź przestań,
od tego jesteśmy – Rob poklepał mnie po plecach, jakby naprawdę ich wsparcie
było czymś zwykłym. – Poza tym, nasza trenerko, ten medal jest także i twój – dodał,
po czym zawiesił mi na szyi krążek zdobyty przez nich dzisiejszego dnia.
- Ale ja nie
zasłużyłam na niego – szepnęłam zaskoczona tym, co się dzieje.
- No coś ty! W
porównaniu z twoją walką nasze zwycięstwo jest niczym – odpowiedział Łasko,
siedzący po mojej drugiej stronie i przycisnął mnie do siebie.
- Dziękuję –
szepnęłam więc, widząc, że i tak im nie przegadam, jednocześnie oglądając z
każdej możliwej strony medal od teraz dumnie wiszący na mojej szyi.
Byłam tak
wzruszona ich słowami i tym gestem, że mimowolnie do moich oczu napłynęły łzy.
- Tylko się nam
tu nie rozklejaj, Tośka, bo zaraz wszyscy zaczniemy płakać i co wtedy?
Spowodujemy powódź i nas stąd wygonią – rzekł Malina, czym rozśmieszył
towarzystwo na tyle, że nawet i mnie przestało chcieć się płakać.
No chyba, że ze
śmiechu.
- To co, może toast?
– spytał Martino, gdy już się wszyscy uspokoili i wcisnął mi do ręki kieliszek.
– Szampan – dodał po chwili, widząc, jak węchem próbuję rozpoznać, co jest w
środku.
Uśmiechnęłam się
w miejsce, z którego dochodził jego głos, aby mu za to podziękować.
- Chyba jeden
kieliszek mi nie zaszkodzi – zastanawiałam się na głos. – Ale więcej, niestety,
dzisiaj z wami nie piję. Leki mi na to nie pozwalają – wyjaśniłam.
- Bierzesz leki?
– zdziwił się Damian.
- Jeśli chcę
kiedyś spróbować odzyskać wzrok, muszę o siebie dbać i stosować się do poleceń
lekarzy, inaczej nie będę kwalifikować się do operacji – wyjaśniłam.
- No proszę,
nasza Tosieńka wreszcie zmądrzała – zaśmiał się Rob, który doskonale wiedział,
jak bardzo byłam negatywnie nastawiona do tego pomysłu i którego chyba
zaskoczyła ta nagła zmiana zdania. – Powiedz mi teraz, komu mam dziękować za
przemówienie ci do rozsądku?
- Mojej siostrze
– odpowiedziałam, uśmiechając się pod nosem. – Nie chcę jej zawieść, nie chcę,
aby obraz Tośki w depresji zastąpił jej dotychczasowy obraz jej starszej
siostry, którą traktowała jak swój autorytet… – głos uwiązł mi w gardle.
Nigdy nie
zapomnę, jak pewnego wieczoru po tym feralnym samotnym wyjściu z domu, Zośka
wpadła do mojego pokoju i wściekła ściągnęła ze mnie kołdrę, mówiąc mi, że się
na mnie zawiodła. Do tej pory pokazywałam jej, że trzeba o wszystko walczyć,
wierzyć w siebie i dążyć do wyznaczonego przez siebie celu, obojętnie od tego,
co zgotuje nam po drodze los. A teraz stałam się cieniem samej siebie, z której
ona nie może brać przykładu, bo zwyczajnie się za mnie wstydzi. Mimo że nie
widziałam, potrafiłam wyobrazić sobie jej pełen zawodu wzrok. Zawodu moją
osobą, jedyną, w którą do tej pory naprawdę wierzyła. Nie mogłam więc jej tego
zrobić, musiałam wziąć się w garść.
- W takim razie
za Zośkę! – krzyknął Rob.
- I za
odzyskanie wzroku przez Tośkę! – dodał Malina.
- I za wasz
brązowy medal! – dorzuciłam od siebie.
- Nasz, Tośka,
nasz brązowy medal – poprawił mnie Łasko.
A ja już nie
miałam ochoty się z nim kłócić.
Impreza trwała w
najlepsze, gdy ktoś się do mnie dosiadł. Nie było w tym nic dziwnego, bowiem od
momentu, w którym niespodziewanie dla wszystkich pojawiłam się w klubie, nie
miałam chwili spokoju – co chwila któryś albo któraś z ich partnerek dosiadała się
do mnie, by ze mną porozmawiać. Ale mi to pasowało, bo dzięki nim nie nudziłam
się tu jak mops, zwłaszcza, że nie czułam się jeszcze na tyle pewnie, aby
szaleć na parkiecie. Tym razem jednak moim towarzyszem była naprawdę wyjątkowa
dla mnie osoba. Zapach jego perfum od razu wziął górę nad wszystkimi innymi
zapachami w klubie, które docierały do moich nozdrzy (i to nie zawsze
przyjemnych), tak, że doskonale wiedziałam, z kim mam do czynienia, zanim się
do mnie odezwał.
- Simon –
szepnęłam.
- Nawet nie
wiesz, jak się cieszę, że cię widzę – szepnął, w ogóle nie będąc zaskoczonym,
że go poznałam, mimo że nie widziałam, a on się do mnie nie odezwał. – Bałem
się, że już cię nie zobaczę przed wyjazdem.
- Wyjeżdżasz? –
zdziwiłam się nie na żarty. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że przecież
sezon właśnie się skończył i Tischera w Jastrzębiu-Zdroju już nic nie trzyma… –
Ale wrócisz? – zapytałam naiwnie.
- Niestety,
najprawdopodobniej klub nie przedłuży ze mną kontraktu.
- Ale dlaczego?
– spytałam zaskoczona. – Czy ten prezes już kompletnie oszalał? Rezygnować z
takiego skarbu? Chyba będę musiała sobie z nim poważnie porozmawiać – mruknęłam
złowrogo pod nosem.
I w tej chwili nawet
nie chodziło o mnie i o to, że nie chciałam, aby wyjeżdżał. Chodziło o klub.
Tischer był przecież świetnym rozgrywającym, a poza tym te ciągłe zmiany
najważniejszej osoby na boisku nie przynosiły drużynie pozytywnych skutków…
- Kochana jesteś
– zaśmiał się Simon, gdy tylko usłyszał moje słowa – ale to chyba już i tak niczego
nie zmieni…
Po jego tonie
głosu zrozumiałam, że decyzja zapadła i obojętne, co się dalej stanie, Simon
już tutaj nie wróci. I ja nic nie mogłam na to poradzić.
- To gdzie
zagrasz w przyszłym sezonie?
-
Najprawdopodobniej we Francji, ale to jeszcze nic pewnego – odpowiedział,
bawiąc się kieliszkiem. – Poza tym jest jeszcze tylko jedna rzecz, która trzyma
mnie w Polsce… – szepnął, a ja doskonale wiedziałam, że mówi o mnie.
Czułam na sobie
jego badawczy wzrok, który miał mu pomóc w rozszyfrowaniu mojej decyzji. Wzięłam
więc jeden głęboki wdech. Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie ten moment, ale chyba
wolałam odwlekać go w nieskończoność niż stanąć z nim oko w oko i powiedzieć
mu, co postanowiłam. Bo to nie będzie przyjemne ani dla mnie, ani dla niego…
- W takim razie
może porozmawiamy gdzieś na uboczu? – spytałam po chwili.
- Jasne – odpowiedział,
po czym wstał i objął mnie w pasie, by lepiej móc koordynować moje ruchy. – Czy
balkon na górze będzie odpowiedni? – spytał, prowadząc mnie w nieznane.
- Jak
najbardziej – przytaknęłam.
Resztę drogi
pokonaliśmy w milczeniu, które przeznaczyłam na zebranie myśli. Niby byłam
pewna tego, co robię, jednak nagle naszły mnie wątpliwości. Simon swoją
cierpliwością na moją powolność, którą w ostatnich miesiącach się cechowałam,
nie pozwalał mi z siebie ot tak zrezygnować. Uświadomiłam sobie, że mieć
takiego faceta jak on obok siebie to prawdziwy skarb, a ja właśnie miałam to
szczęście. I gdybym tylko chciała, mogłabym je mieć już zawsze… Pytanie tylko,
czy tego właśnie chcę?
- Tośka, to nie
tak, że nie pomyślałem o tobie, podejmując decyzję o wyjeździe – zaczął Simon,
kiedy już dotarliśmy na górę i gdy nikt nam nie przeszkadzał. – Przemyślałem to
wszystko naprawdę porządnie i jeśli tylko się zgodzisz, to zabiorę cię ze sobą.
Wniosę pozew o rozwód, ustalę wszystko z Claudią, a my zaczniemy nasze wspólne
życie z dala od wspomnień, które stąd masz. Pomogę ci w leczeniu, zrobię
naprawdę wszystko, co tylko będziesz chciała – zapewnił mnie – tylko musisz
tego chcieć.
- Pozwolisz? –
spytałam, przykładając dłonie do jego twarzy, nie reagując od razu na jego
słowa. – Tak lepiej będzie mi się zorientować w twoich emocjach – wytłumaczyłam
mu.
Simon przytaknął
nieznacznie głową, zamykając moje dłonie w swoje. A to niczego mi nie
ułatwiało, niestety…
- Powiedz mi
tylko, czy ty tego naprawdę chcesz? – spytałam spokojnie.
Niemiec nie
potwierdził tego od razu. Jego zawahanie się dało mi wiele do myślenia.
Wiedziałam już, że mam rację.
- Ostatnio miałam
naprawdę dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć – zaczęłam ponownie, nawet nie
czekając na jego odpowiedź – i już wiem, czego chcę. Jestem tego pewna w stu
procentach. Chcę naszego szczęścia, Simon. A wiem, że nigdy nie byłbyś ze mną
tak szczęśliwy, jak z Claudią.
- Co ty mówisz,
Tośka? – zdenerwował się trochę. Mnie też w środku coś zakłuło, gdy usłyszałam
własne słowa, ale teraz nie mogłam stchórzyć. – Czy to, co aktualnie dzieje się
między mną, a Claudią, nazywasz szczęściem? – prychnął.
- Może teraz nie
jest między wami tak jak dawniej, ale jeśli oboje będziecie tego chcieli, to to
wróci. A żeby tak było, muszę zniknąć z twojego życia, bo niepotrzebnie mieszam
ci w głowie – stwierdziłam smutno. – Wiem dobrze, że byłbyś dla mnie
niesamowitym wsparciem, oddanym przyjacielem, kochającym mnie nad życie facetem,
ale ja nie tego szukam w życiu. Simon, jesteś dla mnie zbyt idealny. Nie pasuję
do takiego faceta jak ty, uwierz mi, że wiem, co mówię. Nasze wspólne życie
wyglądałoby jak sen, tyle tylko, że taka bajka kiedyś musi się skończyć klęską.
Nie chciałabym, abyś przeze mnie cierpiał… Wiem, że brzmi to śmiesznie, bo właśnie
teraz cię ranię, ale przerywając naszą znajomość w tym momencie będzie ci o
wiele łatwiej zapomnieć o tym, co zrodziło się między nami.
- Dlaczego z
góry zakładasz, że się nam nie uda? – zapytał smutno. – Przecież sama mówisz,
że mogłoby być idealnie, gdybyś tylko tego chciała.
- Simi, właśnie w
tym tkwi problem, że ja tego nie chcę – odpowiedziałam ze stoickim spokojem. –
To wszystko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ja nie umiałabym żyć ze
świadomością, że gdzieś tam jest twoja żona i dzieci, które zawsze będziesz
kochał, niezależnie od tego, co się stanie. To by mnie zabijało od środka, aż w
końcu bym nie wytrzymała. Ciebie natomiast zniszczyłyby wyrzuty sumienia, że
związałeś się ze mną, zamiast ratować swoją rodzinę. Zastanawiałbyś się, co by
było, gdybyś mnie nie spotkał, jak ułożyłoby się wtedy twoje życie. A ja chcę
nam właśnie tego oszczędzić.
- Tylko, że ja
cię kocham – Simon łapał się ostatniej deski ratunku.
- Może i tak, ale
na pewno mocniej kochasz Claudię – odpowiedziałam święcie o tym przekonana. –
Teraz może nie jest między wami kolorowo i dlatego szukasz u mnie tego, czego
brakuje ci w związku z Claudią, ale gdy to wróci, sam zrozumiesz, że nie jesteśmy
sobie pisani. To samo jest ze mną. Też cię kocham, ale nie tak mocno jak
Michała. Szukam u ciebie tego, czego on nigdy mi nie dał, ale to nie zmienia
moich uczuć. Przykro mi – szepnęłam, głaszcząc go po policzku. – Wiem, że to
rozumiesz. Nawet jeśli nie teraz, to w przyszłości na pewno stwierdzisz, że
miałam rację. Przepraszam, że narobiłam ci nadziei, że tyle namieszałam, że w
ogóle pojawiłam się w twoim życiu… – szepnęłam ze łzami w oczach.
To była dla mnie
naprawdę trudna rozmowa, choć może się wydawać, że jest inaczej. Ale ja nigdy
nie lubiłam pożegnań, a już zwłaszcza z osobami, na których mi tak mocno
zależało, jak na Simonie.
- Nie masz mnie za co przepraszać – przerwał
mi ostro Niemiec. – Tak właściwie to powinienem ci dziękować, bo to tylko dzięki
tobie moje małżeństwo wciąż trwa… – uśmiechnął się.
- I zobaczysz,
jeszcze będzie trwać przez długi czas – zawtórowałam mu. – I to ja jestem ci
wdzięczna, że nauczyłeś mnie, co to jest prawdziwa miłość i na czym polega ona
polega. Słuchając twoich opowiadań o tym, jak wiele uczucie może znieść,
zrozumiałam, że to ,co najsilniejsze, przetrwa wszystko…
- Oby ty i Michał
to było właśnie coś takiego – szepnął, a w jego oczach też pojawiły się łzy.
Wyczułam to, mimo że Tischer starał się trzymać fason, by nie dać po sobie
poznać, jak przeżywa naszą rozmowę.
- Myślę, że on
jest tym, którego szukam. W sumie to dopiero od niedawna jestem tego tak
naprawdę pewna, mimo że kocham go już jakiś czas… Może on nie jest idealny, ale
najbardziej odpowiedni dla mnie. Jest dla mnie czymś w rodzaju wyzwania, czyli
tego, czego zawsze chwytałam się w życiu – wyjaśniłam.
- Czy on już
wie, jaką decyzję podjęłaś? – zainteresował się Simon.
- Nie, bo
najpierw chciałam się z tobą pożegnać. Jestem ci to winna. Mam nadzieję, że mnie
nie znienawidziłeś za to wszystko… – szepnęłam.
- No coś ty,
Tośka, skąd ci w ogóle coś takiego przyszło do głowy? – oburzył się. – Wiesz,
że nawet w tym momencie zafascynowałaś mnie jeszcze bardziej? – zaśmiał się. –Pokazałaś
właśnie, jaką wspaniałą jesteś kobietą i jak bardzo zasługujesz na wszystko, co
najlepsze. Mam nadzieję, że Michał będzie w stanie to docenić.
- Dziękuję –
szepnęłam wzruszona. – Ja też mam nadzieję, że tak się stanie. Czy po tym
wszystkim mogę jeszcze liczyć na pomoc w zejściu na dół? – spytałam z
uśmiechem, próbując stłumić łzy wylewające się wciąż na nowo z moich oczu.
- Ależ
oczywiście! Musiałbym być totalnym dupkiem, by cię tu zostawić – powiedział, po
czym powoli sprowadził na parter, gdzie zabawa trwała w najlepsze. – Tośka, ale
będę mógł do ciebie zadzwonić, kiedy będę czuł taką potrzebę? – spytał nagle,
gdy wracaliśmy już do loży, do reszty towarzystwa.
- Naturalnie,
będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz utrzymywać ze mną kontakt – zapewniłam go
z uśmiechem.
- To dobrze, bo
mieć taką przyjaciółkę jak ty, to prawdziwy skarb – wyznał.
- I vice versa –
uśmiechnęłam się z nieopisaną ulgą, że Simon zrozumiał, że nie robił mi
wyrzutów, że zachował się tak, jak się po nich spodziewałam. Rozsądnie. – A
teraz, czy mógłbyś mi pomóc zlokalizować Michała? – poprosiłam go, gdy już
doszliśmy do loży.
- Jasne… tyle
tylko, że nigdzie go nie widzę – mruknął Niemiec, rozglądając się na boki. –
Chłopaki, nie widzieliście gdzieś może Kubiaka? – spytał więc tych, którzy
siedzieli właśnie przy stoliku.
- Chwilę temu
wyszedł jakiś taki wzburzony – odparł Malina, praktycznie nie zwracając na nas
uwagi.
- I się nawet z
nami nie pożegnał – poskarżył się nam Damian.
- Za Michałem i
jego humorami nie zdążysz – dodał Rob, a chłopcy mu przytaknęli.
- A ja chciałam
z nim pogadać – westchnęłam, mówiąc to bardziej do siebie niż do nich. – No
cóż, w takim razie ja też już pójdę. Wezmę taksówkę, może go zastanę w
mieszkaniu… – zastanawiałam się na głos.
- Pozwolisz, że
cię zawiozę? – spytał nagle Simon, kiedy szukałam w torebce komórki. – Oprócz
łyka szampana niczego dzisiaj nie piłem! – zarzekł się od razu, widząc moją zaskoczoną
minę.
- To nie o to
chodzi, Simi – odpowiedziałam mu półszeptem, mimo że raczej reszta towarzystwa
w aktualnym stanie upojenia alkoholowego nie zwracała na nas jakiejkolwiek uwagi.
– Ja po prostu nie wiem, czy to jest dobry pomysł…
- Ale dlaczego?
– zdziwił się Tischer. Spojrzałam na niego znacząco, wiedząc, że się domyśli,
gdy zobaczy moja minę. Znał mnie przecież jak mało kto. – Tośka, nie martw się
tak o mnie, poradzę sobie z tym, naprawdę – pogłaskał mnie czule po policzku. –
A jadę tam z tobą tylko po to, by się upewnić, że nie mam u ciebie już żadnych
szans – zaśmiał się. Spojrzałam na niego karcąco, bo ten żart mnie w ogóle nie
rozbawił. – No już dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie. Chcę po prostu
wiedzieć, że jesteś szczęśliwa. A jeśli Kubiak nie będzie chciał ci tego dać,
to osobiście dam mu w mordę – obiecał mi, robiąc groźną minę.
A ja parsknęłam
śmiechem.
Ostatecznie
wyszło, że to właśnie Niemiec zawiózł mnie pod blok, w którym znajdowało się
mieszkanie moje, jak i Kubiaka. Nie wszedł jednak ze mną do środka, tylko
odprowadził mnie do wejścia i upewniając się, że dalej sobie poradzę,
postanowił poczekać w samochodzie na wiadomość, jak mi poszło. Powolnym krokiem
więc weszłam na górę i zamiast wejść do swojego mieszkania, skierowałam swoje
kroki do drzwi obok. Nikt mi jednak nie odpowiadał na moje pukanie ani
dzwonienie. Nawet przez moment zwątpiłam, czy przypadkiem nie pomyliłam drzwi i
nie próbuję się dobić do mieszkania, w którym mieszka Martino, ale po ponownym „wymacaniu”
ścian utwierdziłam się tylko, że dobrą stronę wybrałam. Najwidoczniej albo
Kubiak spał i nie słyszał, albo go nie było w środku (co jest mało
prawdopodobne, bo gdzie mógłby pójść o tej porze?), albo… nie chciał ze mną
gadać.
- Nie ma go –
powiedziałam więc, gdy usłyszałam kroki na korytarzu.
Byłam
przekonana, że to Simonowi znudziło się czekanie na dole na wiadomość i
przyszedł zobaczyć, co się dzieje.
- Mnie szukasz? –
jednak głos, który wypowiedział to pytanie, zdecydowanie nie należał do Niemca.
- Tak, przyszłam
do ciebie – pokiwałam głową, gdy już dotarło do mnie, że mam w tej chwili do
czynienia z tym, na którego czekałam. – Chciałam cię przeprosić za to, że wtedy
wyjechałam tak bez słowa wyjaśnienia. Po prostu musiałam sobie wszystko
poukładać w głowie, a ten wyjazd i odcięcie się od wszystkiego, co się ostatnio
wydarzyło, mi w tym pomogło. Przepraszam też, że tak długo odtrącałam waszą
pomoc. Nie powinnam była tego robić, ale po prostu musiałam się sama z tym
uporać – zaczęłam od początku.
Co prawda w
głowie wyobraziłam sobie tą rozmowę zupełnie inaczej, jednak gdy tylko przyszło
co do czego, totalnie zapomniałam mowy, którą sobie tam wcześniej ułożyłam.
Musiałam więc jechać „na żywioł”.
- Rozumiem, a
raczej staram się to zrozumieć. I nie mam ci tego za złe – odpowiedział Kubiak
spokojnie, po czym przemieścił się z końca korytarza do drzwi od swojego
mieszkania, czym mnie totalnie zaskoczył. Zachował się bowiem tak, jakby uznał,
że ta rozmowa jest zakończona. – Coś jeszcze, Tośka? – zapytał, gdy otworzył
drzwi i zorientował się, że ja nie ruszyłam się ani o milimetr.
- Tak, Michał –
pokiwałam głową, zbierając się na odwagę. Raz kozie śmierć, jak nie teraz, to
nigdy. – Kocham cię – wypaliłam. – Wiem, że teraz jestem kaleką i możesz nie
chcieć być z kimś takim jak ja, ale chcę, abyś wiedział, że cię kocham.
- Co ty
powiedziałaś? – Michał zdziwił się do tego stopnia, że aż upuścił klucze na
podłogę, robiąc tym sporo hałasu. – Ale ja myślałem… ja widziałem… ty i Simon…
Nie rozumiem – jąkał się, zapewne kręcąc głową i próbując to sobie jakoś ułożyć
w głowie.
- Musiałam się z
nim pożegnać. To on nauczył mnie, na czym polega prawdziwa miłość i byłam mu
winna wyjaśnienie. Ale to z tobą chcę być, wiem to na pewno – mówiłam spokojnie
z niesamowitą pewnością w głosie.
Po chwili Kubiak
kilkoma dużymi krokami znalazł się tuż przy mnie, złapał mnie w pasie i zaczął
okręcać wokół własnej osi, krzycząc coś na cały blok, czym zapewne obudził
sąsiadów. Ale się tym w ogóle nie przejmował.
- Nawet nie
wiesz, jak bardzo czekałem na te słowa – odpowiedział wzruszony, przyciskając
mnie mocno do siebie. – Myślałem, że już wszystko spieprzyłem, że cię straciłem
na zawsze…
- Byłeś tego
naprawdę bliski – szepnęłam, nie do końca rozumiejąc to, co się teraz dzieje.
- Jesteś tu
jednak ze mną, Boże, jak ja się cieszę! – krzyknął. – Jestem teraz
najszczęśliwszym facetem pod słońcem!
- I nie
przeszkadza ci to, że nie widzę? – spytałam po chwili, bo tego właśnie obawiałam
się najbardziej. Że przez moje kalectwo on nie będzie mnie chciał.
- Jak mogłaś w
ogóle pomyśleć, że mógłbym z ciebie zrezygnować? – oburzył się. – Jesteś dla
mnie wszystkim, wiem, że dostrzegłem to bardzo późno, prawie za późno, ale taka
jest prawda i to, że nie widzisz, niczego nie zmienia – zapewniał mnie. – Zrobię
wszystko, abyś odzyskała wzrok, a jeśli się nie uda, to dla mnie nie będzie
miało żadnego znaczenia. Bo cię kocham i zrobię wszystko, co tylko będziesz
chciała – wyznał.
- Chcę tylko,
abyś mnie kochał. Niezależnie od wszystkiego – szepnęłam, wtulając się w niego
z niezwykłą ufnością. Bo w jego ramionach czułam się najbezpieczniej.
- W takim razie
masz to jak w banku – obiecał, całując mnie w czubek nosa i mocniej
przyciskając do siebie.
A ja po raz
pierwszy w życiu poczułam się naprawdę szczęśliwa.
__________________________
Kochani moi, naprawdę
do ostatniej chwili wahałam się, które zakończenie wybrać (zwłaszcza, że
TeamSimon nie odpuszczał w przekonaniu mnie o słuszności związku Tośki z
Tischerem:)), jednak ostatecznie postawiłam na pierwowzór. A zrobiłam to dzięki
sile przekonywania pewnej opinii, która uderzyła w moje uczucia tak bardzo, że…
że zakończyłam JMT tak, jak zakończyłam. Tak, to już koniec mojej przygody z
Tośką, Michałem i ich przyjaciółmi, z którymi niesamowicie się zżyłam, że aż
teraz żal mi jest to wszystko kończyć. Taka jest jednak kolej rzeczy…
Zostawiłam kilka niedomkniętych kwestii, których rozwiązanie pozostawiam Waszej
wyobraźni. Tak jak i poddaję to opowiadanie Waszej ocenie. Mam nadzieję, że
mimo wszystko nie uznacie tej historii za czas stracony i może będziecie
chcieli kiedyś do niej wrócić, gdy na przykład będzie Wam się nudzić? Sprawiłoby
mi to naprawdę wielką radość.
W związku z tym
moje dzisiejsze „posłowie” będzie trochę dłuższe niż zwykle, bowiem chciałabym
Wam wszystkim bardzo, ale to bardzo podziękować. Zainteresowanie JMT przeszło
moje najśmielsze oczekiwania. Zaczynając pisać tego bloga, przez myśl mi nie
przeszło, że tyle osób będzie chciało trwać ze mną i moimi bohaterami przez
taki długi okres czasu (w końcu to ponad rok!). Nie sądziłam, że będziecie
chcieli czytać to, co znowu zgotował im los w postaci mojej chorej wyobraźni.
Dziękuję Wam bardzo. Za wszystko. Za każdy komentarz, opinię, sugestię, za
wszystkie pytania, poganianie mnie w dodawaniu nowości, doprowadzanie do pionu…
naprawdę za wszystko. Bo to Wy dawaliście i wciąż dajecie mi siłę do pisania. Bez
Was nie byłoby szanownej_ i tego
opowiadania, to Wy jesteście ojcami (a raczej matkami:)) sukcesu JMT. Bo dla
mnie to opowiadanie jest wielkim sukcesem, którego się nie spodziewałam. Dziękuję
wszystkim tym, którzy są ze mną od początku aż do teraz, dziękuję tym, którzy
byli kiedyś, tym, którzy dołączyli do mnie w trakcie, a także tym, którzy
możliwe, iż zawitają tu w przyszłości. Wasza obecność naprawdę wiele dla mnie
znaczy. DZIĘKUJĘ.
Co to
przyszłości – był plan, aby po zakończeniu aktualnie toczących się historii zniknąć
stąd, jednak jak już się pewnie orientujecie, na razie to nie nastąpi. W
planach jest nowe opowiadanie, poszukiwanie nazwy i wybór głównego bohatera
nadal trwa (i choć mam swoich faworytów w tej „walce”, to wciąż możecie
podsyłać mi nazwiska potencjalnego bohatera, jeśli oczywiście chcecie:)). Najprawdopodobniej
nowy projekt ruszy na początku lipca, gdy zakończę sesję, która zbliża się
nieuchronnie. Informację o adresie zamieszczę tutaj, także jeśli chcecie dalej
czytać to, co będę pisać, to co jakiś czas zaglądajcie, czy nie pojawiła się tu
stosowna informacja. Do tego momentu oczywiście jestem też dostępna tam, gdzie
zawsze – oczywiście na asku, oraz na moich dwóch wciąż toczących się opowiadaniacho Lechu Poznań. Poza tym również serdecznie zapraszam na odurzona-emocjami,
gdzie najprawdopodobniej w najbliższym czasie pojawi się pewna niespodzianka,
szczegółów jednak nie będę zdradzać… :)
No cóż, to chyba
wszystko, co miałam Wam do powiedzenia. Jeszcze raz bardzo Wam za wszystko
dziękuję i po cichu liczę, że pod tą ostatnią notką odezwie się każdy, kto
przeczytał JMT, bo to dałoby mi kopa do dalszych działań.
Pozdrowienia!
szanowna_